Z cyklu bo jak zapisana jest recepta na życie...
Opiekując się kotami my - kocie matki, mamki (jest tysiące określeń jak nas można nazwać, a każde będzie trafione i akuratne) mamy kocie opowieści na każdą okazję. Sądzę, że spokojnie, gdybym miała miała więcej czasu, mniej zajęć i trochę zdrowej nudy, mogłabym się pokusić o napisanie "Kocich klechd domowych", z pewnością byłaby to interesująca lektura. Trochę jak bajka, czasem dramat, niekiedy historie byłyby z cyklu nie mieszczących się w głowie... Na pewno by się czytało jednym tchem, tylko jak zwykle jest ten sam od zawsze problem - ktoś mi kradnie czas no i nie wiem jakby się na to zapatrywała korektorka moich tekstów - Magda.
Tak więc opowiem historię pełną napięcia, z działu opowieści niesamowitych!
Musimy przenieść się kilka tygodni wstecz, kiedy to inna Magda wyprosiła przejęcie kotów z pseudohodowli.
Wszystko przebiegło rewelacyjnie, interwencja nie przyniosła nikomu kłopotów, żadnych przykrości, wręcz przeciwnie - poznałyśmy nowe osoby, które promują działania Fundacji czyli znowu scenariusz działania odmienny niż normalnie preferowany, bez ingerencji Straży Miejskiej, Policji, działaczy Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami. I jak widać tak też można osiągnąć zmierzone efekty.
Wraz z dorosłymi kotami przyjechała do nas matka z dwójką dzieci.
Magda bardzo sumienie czuwała nad nimi, bo przecież matka była na skraju wycieńczenia. W chwili, gdy brakło jej pokarmu, wolontariuszka włączyła się do działania i zaczęła karmić maleństwa.
Były dwa - kocurek i kicia, dziewuszka rosła jak na drożdżach, natomiast kocurek był mniejszy, słabszy, jego wygląd budził niepokój w Madzie. Ciągle biegała z nim do weterynarza, konsultując każde zachowanie.
Powiem tak, ja nie odbierałam zachowania Magdy jako nadwrażliwość z jednej prostej przyczyny: jest dobrą opiekunką kotów, zna ich reakcje i skoro coś trudnego do zdefiniowania w zachowaniu kociaka budziło jej niepokój, nikt tego nie bagatelizował. Znam ten irracjonalny stan, kiedy nic nie zwiastuje tragedii, niby wszystko pozornie jest w porządku, a ja patrząc na kota mam wrażenie, że widzę śmierć w jego oczach i niestety rzadko moje przeczucie jest mylne. Tak samo mogło być z Magdą. Kiedy ma się setki kotów i kociaków pod opieką, jakimś szóstym zmysłem wyczuwa się nadchodzące kłopoty.
Szkoda, że niepokój dziewczyny nie był bezzasadny.
Przyszedł dzień jak wiele innych, z tym tylko, że kociak wybrał go sobie jako dzień niezapowiedzianych atrakcji. Najpierw pojawiła się biegunka, a potem to już potoczyło się szybko - malec przestał oddychać, zaczął lecieć przez ręce, umierał...
Telefon do Kuby i jak na sygnale wiozą malucha do Zwierzętarni. Tam podana zostaje kroplówka, seria zastrzyków i następuje poprawa. Wracamy do domu. A w domu historia powtarza się od początku!
Kociaka stan się raptownie pogarsza!!!
Tym razem Kuba pędzi jak szalony, sytuacja staje się dramatyczna, nie wiemy czy dowieziemy go do lecznicy.
Ledwo Kuba zdążył zahamować, Magda wysiada z auta i biegnie do lecznicy, lekarze przerwali badanie pacjenta, wszyscy w przychodni rozumieją ciężar sytuacji, nikt nie narzeka, że musi czekać, że przerwane zostały oględziny zwierzaka, trzeba ratować maleństwo, liczy się dosłownie każda sekunda.
Tomek podłącza kroplówkę, Małgorzata wstrzykuje zastrzyk z adrenaliną, Tomek kładzie malca na macie ciepłochronnej, Gosia zaczyna masować serce. Mieszają się ręce lekarzy, ale nie plączą, pracują zgodnie jak dobrze znający się tandem, jedna osoba wie co zamierza zrobić druga, pomagają sobie w działaniu, walczą o małe kociątko z całych sił, jeszcze podłączają pompę z glukozą, jeszcze zastrzyk z witaminami. Wszyscy obecni wstrzymali oddech, dotąd takie akcje widzieli tylko w telewizji, a tu stoją zdumieni, osłupieni i patrzą, podziwiają z jakim oddaniem lekarze i wolontariusze FKM łączą siły i ratują małe, bezbronne kocię. Nie mieści im się w głowie, nawet by nie przypuszczali, że te dziewczyny i ich mężowie są tacy oddani, pełni poświęcenia, że takie mają serca!
W stanie stabilnym maluch został w lecznicy. Nie odważyłyśmy się zabrać go do domu, to było zbyt duże ryzyko. Dwa kolejne dni był non stop pod obserwacją weterynarzy ze Zwierzętarni, na noc zabierali do go swojego domu!
Trzeciego dnia wrócił do Magdy. Nie muszę opowiadać, że był to najgorszy tydzień w życiu Fundacji. Drżałam, kiedy dzwonił telefon Gośki albo Magdy, zawsze rozmowa zaczynała się od słów: jak mały? Jak Kevin się czuje?
Teraz minął już jakiś czas od fantastycznie przeprowadzonej reanimacji. Kevin był już jedną łapką tam, gdzie kotom rosną skrzydła, tylko to nie był jeszcze jego czas na takie ozdoby. Ma zapisane na recepcie od losu życie i na skrzydła musi jeszcze poczekać!
Takie historie są niesamowite i wrażenie, jakie wywierają na przypadkowych świadkach jest ogromne, że ludzie opowiadają je sobie. Każdy coś doda, upiększy, że w efekcie powstaje niecodzienna historia o Fundacji, w której każda wolontariuszka i wolontariusz i pracujący dla niej lekarze są tak oddani kotom, że czasem im się udaje zawrócić koty z drogi za Tęczowy Most!!!
Wpis: 31.05.2013