Uwaga! Znajdujesz się na archiwalnej stronie Fundacji Kocia Mama. Aktualna strona znajduje się pod adresem www.kociamama.pl

Tego się nie da zaplanować

 

Od lat powtarzam: każdy kto poznał Kocią Mamę, miał choćby niewielki kontakt z Fundacją, na zawsze już ma w pamięci jedno - można zgłaszać do nas kocie problemy i jeśli będziemy mogły pomóc, z pewnością to zrobimy.
Nie wiem kiedy i dlaczego pani Danuta rozmawiała z komendantem Straży Miejskiej.
W jaki sposób wypłynęła kocia kwestia, też nie dopytywałam, to było dla mnie nieistotne. Ważne, że komendant miał w świadomości, gdzie skierować po pomoc kobietę, żeby ktoś się nią zajął, a raczej kotami, które ma pod opieką. Hasło "koty" ma mieć jasne przełożenie i wywoływać skojarzenie z Fundacją Kocia Mama.
Tak się stało i tym razem.
Mając takich lekarzy jak Gosia i Tomek, można się pokusić o realizację nawet ryzykownych pomysłów. Mam na myśli oczywiście operacje jakie są niezbędne, aby kota ocalić.
Tym razem bohaterką niezwykłej historii jest jedna z podopiecznych pani Danuty - młoda, łagodna kicia, szara, niby zwyczajna. Z uwagi, iż nie ma jeszcze roku, tuż po zabiegu sterylizacji miała być oddana do adopcji, takie były ustalenia wolontariuszki mającej z panią kontakt, ale wcześniej... Jak zawsze w takich sytuacjach, gdy niezbędne jest kompleksowe wsparcie, na rekonesans i spotkanie z opiekunką pojechała szefowa - umie popatrzeć kocim okiem, dojrzeć to, co inni pomijają, a co więcej - dopytać o kwestie dla niektórych nieważne bądź wygodniejsze do przemilczenia. Z szefową nie ma drogi na skróty, jak jest problem, nie odwraca głowy, tylko działa i zmusza do włączenia się także innych i to jest początek kolejnej opowieści.
- Co ta kotka ma na brzuchu? - pyta mnie Karolina. Patrzę, oglądam... Nie wiem - odpowiadam - często sutki są powiększone podczas rui, laktacji, ciąży.
- Miała już rujkę - pytam karmicielkę? Nie - pada stanowcza odpowiedź, ale mam umówioną już sterylizację.
- Żartuje pani sobie, najpierw musi obejrzeć ją lekarz. Pojedzie pani do Zwierzętarni, wstrzymamy się z operacją do ich  diagnozy. Proszę się udać w miarę szybko, ja pokryję koszty.
- Niebawem pojadę - obiecuje opiekunka.
Tak przeszło jeszcze kilka kolejnych dni. Niby lecznica jest położona nieopodal, ale skoro nie wyznaczyłam ściśle terminu wizyty, schodził dzień za dniem. Minął jeden tydzień, drugi, wreszcie zniecierpliwiona dzwonię i motywuję: droga pani, jak długo jeszcze będzie pani zwlekać? Nie dość, że chcę pomóc to jeszcze mam się przypominać? Nie pomyliły nam się role?
Wreszcie pani znalazła chwilkę i wybrała się weterynarza.
Telefon jaki odebrałam był niepokojący:
- Czy nie masz nic innego do roboty, tylko biegasz po Łodzi i zbierasz umierające koty?
- Gosia spokojnie, o czym Ty mówisz?
- Właśnie mam w lecznicy panią z ulicy Pogonowskiego, oglądam brzuch, a raczej zmiany rakowe. To jest niemożliwe, żeby na jednym kocie tyle ich urosło, pierwszy raz coś takiego widzę! Co ja ma teraz zrobić?
- No chyba zoperować... - podpowiadam.
- Żartujesz sobie! Mogłaś kotkę wysłać do innej lecznicy, ja się boję ją położyć na stole, ja się nie podejmuję operować, zmiany rakowe są ogromne, pół brzucha muszę wyciąć, skóry mi braknie na cerowanie, obie listwy mleczne są zajęte, tych guzów jest multum - piekli się Gosia - jeden rośnie obok drugiego, a każdy wielki!!!
- Przestań proszę natychmiast!!! Zacznij myśleć obiektywnie - podnoszę głos - pomyśl, rozważ, poukładaj sobie działanie, naradź się z Tomkiem, jak nie zdołacie pomóc, najwyżej jej się nie wybudzi, ale w takim stanie nie może funkcjonować! Kotka cierpi, strasznie to ją bardzo boli.
- Ona jest do eutanazji - krzyczy Gośka w słuchawkę - nie uratuje się trupa, Iza zacznij myśleć racjonalnie!
- Nawet nie waż się opowiadać takich bredni! Jesteś dobrym lekarzem, ochłoń, zadzwonię wieczorem, daj kotce leki przeciwbólowe i poślij do domu. Nie podejmuj żadnych decyzji, teraz jesteś w szoku, ja to już mam za sobą, bo też widziałam kicię.
- Więc tym bardziej wiesz o czym mówię - ripostuje Gośka.
- Nawet nie myśl, nie podejmę tej decyzji, nie zgodzę się bez walki na eutanazję!!! - twardo bronię swojej decyzji.
- To sama ją operuj - na koniec mówi zmęczonym głosem.
- Już dobrze, kończymy tą nic nie wnoszącą rozmowę - łagodzę, ale już wiem, że wygrałam pierwszą bitwę o życie kotki.
 
Teraz Gosia zacznie myśleć o zabiegu, jak go wykonać, jak pozszywać, musi mieć czas, bo operacja wymaga niesamowitych umiejętności i precyzji, więc nie będę naciskać...
Wieczorem rozmowa była już inna. Chłodno i precyzyjnie ustalamy plan. Trzeba przed operacją wykonać badania krwi - pełną morfologię i biochemię, zrobić kilka prześwietleń z różnych stron, żeby Gosia miała ogląd zmian chorobowych i wykonać USG.
Zero wahania z mojej strony, wyrażam zgodę.
- Iza, miej świadomość, to na początek wydatek rzędu blisko 400 zł -  a będą to koszty poniesione z niewiadomym efektem. Potem trzeba podawać drogie leki, dobrej jakości karmę, zmieniać opatrunki.
- Wiem!!! Mnie zostaw finanse!
- Skoro tak chcesz...
- Gosia, dasz radę, ja to wiem!!!
- Nie powinnam wpuszczać Cię do lecznicy... - śmieje się Gosia.
- Dobrze, zamkniesz przede mną drzwi, ale już po operacji i pamiętaj to będzie dotyczyło moich kotów bezdomnych także!
Małgorzata poważnieje. - Jestem nienormalna, każdy przy zdrowych zmysłach by ją uśpił! Czemu ja Ci ulegam? Zawsze opowiadałaś, że respektujesz ustalenia weterynarzy, a to bujda!!! - Czasem są wyjątkowe sytuacje, nikt nie jest wolny od emocji, zaufaj mi - uspokajam, tonuję napięcie.

I jak się okazało warto było podjąć ryzyko!
Zabieg przebiegł pomyślnie, pracowali jak zwykle przy stole oboje, Tomek i Gosia, pomagali sobie, kiedy brakowało ręki do trzymania cążek, nitki, żeby zszyć ranę, kiedy trzeba było chwycić zmienione miejsce i wyciąć skalpelem tak umiejętnie, żeby nie uszkodzić mięśni.
- Udało się, udało, udało! - krzyczy mi radośnie wieczorem - jeszcze ją wysterylizowałam, czasu było mało, ale daliśmy radę!
- Gratuluję!!! Jestem z Was dumna!
- Ty to umiesz podkręcić nam śrubę - cieszy się Gosia już szczęśliwa, że jednak ją przekonałam do swoich racji. - Damy jej teraz czas na rekonwalescencję i za miesiąc operujemy drugą stronę.
- Dobrze - na  wszystko się godzę grzecznie.

I finał historii jak z bajki: podczas pierwszej kontroli, po dwóch tygodniach Gosia przeżywa kolejny szok.
Dzwoni do mnie i krzyczy: słuchaj, to jest niewiarygodne...  kotka jest zdrowa, rana pięknie się goi.
- A druga listwa? - pytam. - Gosia, kiedy planujesz kolejną operację?
- No przecież Ci mówię - złości się - kotka jest zdrowa!!! Zmiany się wchłonęły, wbrew prawom medycznym jakie znam, ale tak się stało! Cud!
- Jak to? Patrzyłaś dobrze, dotykałaś, nic nie wyczuwasz pod palcami? - dopytuję, ale już mam dreszcze z emocji.
- Nie, nie, nie!!! Jest zdrowa!!!
Nie mówię nic. Nie stawiam kropki nad i. Kręcę głową, ten mój upór, ten szósty zmysł...
Teraz jest jakiś sezon na koty, których nie chcą za Tęczowym Mostem!!! Trwaj sezonie, trwaj... powtarzam jak modlitwę.
Ja nadal będę się targować o każde kocie życie!

 

Wpis: 2.06.2013